Jakiś czas temu pisałam o moim nawróceniu co do rehabilitacji i
ćwiczeń. Opisałam Wam moje postrzeganie tego kiedyś i
dziś(TUTAJ). Tamten post był takim początkiem, bo jak wiadomo nie
od razu człowiek oducza się własnych odruchów. Mam tak samo,
czeka mnie jeszcze daleka droga do momentu kiedy będę mogła bez
zahamowań i strachu ćwiczyć. Nie jest to proces jedno-krokowy,
raczej składa się z miliona powolnych małych kroczków, do przodu
ale jak i do tyłu. Dlatego też postanowiłam zacząć ten kącik po
prostu o rehabilitacji, bym mogła wyrzucić swoje strachy, myśli,
wątpliwości, ale i radości oraz sukcesy. Nie od dziś wiadomo, że
w mojej głowie kłębią się tysiące myśli na sekundę, są
sprzeczne ze sobą i mało kiedy się zgadzają. I też w tej chwili
wkracza kącik „Grawitacja to suka”, pozwoli on mi wyrzucić z
siebie wszystkie sprzeczności, ale także opisać Wam każde
spotkanie z rehabilitantem i jak one przebiegają.
Cztery pierwsze spotkania mamy za sobą. Pierwsze sprawdzające grunt
odbyło się we wtorek tydzień temu, nawet nie wyobrażacie sobie
jak bardzo byłam przerażona i jak się denerwowałam tym jaki
będzie nowy rehabilitant, jak będzie się obchodził z moim
przykurczonym ciałem i jak będzie traktował moje kochane nóżki.
Czy moje strachy były słuszne?
Absolutnie nie! Tak miło zaskoczona już dawno nie byłam. Przyszedł
Łukasz, który okazał się przemiłym facetem nie robiącym niczego
na siłę. Pierwsze spotkanie odbyło się na zasadzie oględzin.
Oboje musieliśmy zapoznać się z tym drugim, sprawdzić jak się
dogadujemy, a przede wszystkim musiałam sprawdzić jak będzie się
obchodził z moimi nogami. Na początek zaczęliśmy od rozciągania
nóg. Moje przerażenie w skali od 1-10 było na 100, dokładnie
czułam już jak mnie będą boleć kolana zanim on tylko je dotknął.
Jednak nie poddałam się, zacisnęłam zęby, uśmiechnęłam się i
dałam szanse. Okazało się, że zasłużoną, gdyż Łukasz
naprawdę przejrzał mnie w ciągu dwóch godzin, z czego miałam nie
lada ubaw. Nie naciskał na mocne zginanie czy prostowanie, a ja
widząc to pozwalałam na więcej. Doszliśmy do niemego
porozumienia, ja nie panikuje i wytrzymuje tyle ile mogę, a on stara
się być delikatny. Naprawdę gdyby te kilkanaście lat temu, tak
wyglądały moje ćwiczenia, to może nie musiałabym tego wszystkie
pisać i nie miałabym takich oporów, ale... moje kochane „ale”,
które się zawsze pojawia:). Ale nie mogę gdybać co by było,
gdyby... zamiast tego muszę się wziąć za rady i polecania Łukasza
(co nie jest specjalnie łatwe, dla mojego upartego charakteru).
Może się wydawać Wam, że to wszystko brzmi prosto. Ot przychodzi
facet, pozginają sobie nogi, porozciągają się i tyle. Ale
wierzcie mi, tak to nie wygląda. Moje ciało nie bardzo chce
współpracować z moim rozkazami, a wręcz nieraz je całkowicie
ignoruje. „Napnij nogę jakbyś chciała ją wyprostować” takie
niby od lekkie ćwiczenie... tylko kiedy ja spinam się, skupiam na
tej czynności i napinam mięśnie tak mocno jak mogę, za moment
słyszę „Napinasz?”, jego wątpliwości są zrozumiałe, gdyż
noga nie ruszyła się ani o milimetr. W takich chwilach ciśnie mi
się jakaś cięta riposta, ale zamiast tego wypowiadam potulnie
„Tak”. Moja frustracja sięga zenitu w takim momencie i nic nie
mogę na to poradzić. Wiele razy już myślałam, by darować sobie
te ćwiczenia, no bo w końcu, tyle lat żyłam bez tego i jakoś
ciągnę, ale wtedy pojawia się w mojej głowie złośliwa myśl
„Kobieto, ogarnij się, twoich mięśni prawie nie ma w tym ciele.
Zanikły, wyparowały, długo tak nie pociągniesz”. To działa jak
kubeł zimnej wody, za każdym razem, gdy mam chwilę zwątpienia,
wmawiam sobie, że to naprawdę jest mi potrzebne, nawet jeśli nie
będzie jakiejś wielkiej poprawy.
Mam za sobą cztery spotkania po około półtorej godziny. Półtorej
godziny, zaciskania zębów, śmiechu, frustracji, nadziei, złości,
a przede wszystkim rozciągania i napinania. Nie jest lekko, jest
ciężko i pewnie jeszcze długo tak będzie, ale kto wie jakie będą
efekty, może żadne, a może będę mogła poruszyć nogą o kilka
centymetrów, kilkanaście. Nie ważne, ważne jest to, że chce
spróbować i sprawdzić czy to coś da. Przede wszystkich muszę się
nauczyć słuchać poleceń, nie lekceważyć ich, a nawet i spełniać
je z taką sumiennością jaką powinnam. Łukasz wie, że jestem
oporna i jak do tej pory jego „zadania domowe” są raczej
niespełniane, ale idzie mi coraz lepiej.
Uczę się tego co powinnam robić sama i jak to może pomóc we
wspólnych ćwiczeniach. Jak to będzie działać? Czy będzie
poprawa? I jak długo wytrwam w tej walce? Nie wiem, naprawdę nie
mam bladego pojęcia, ale mam nadzieję, że bardzo długo. Możecie
być pewni jednego. Będę Wam o tym pisać aż do znudzenia. W końcu
muszę gdzieś dać ujście tym emocjom, myślom jakie we mnie krążą.
Liczę, że będziecie mi towarzyszyć w tym wszystkim, a może i
ktoś z taka awersją do ćwiczeń jaką ja miałam, nawróci się,
dzięki temu kącikowi? Oby.
Pozdrawiam i do następnego wyznania
Wasza Dominika
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz